Synowie Różana wśród powstańców

Drukuj

SYNOWIE RÓŻANA WŚRÓD POWSTAŃCÓW
Jak nas poniżono
 
W getcie w Makowie byli także Żydzi z Różana. Przybyli tam w dniu, w którym Niemcy dwa dni po wejściu do miasteczka, wysiedlili Żydów z Różana. Nie pamiętam ich nazwisk. Gdy zakładano getto miałem osiemnaście lat i nie interesowałem się pochodzeniem jego mieszkańców. Byli wśród nich moi rówieśnicy, a także dzieci, które przybyły tu z rodzicami. Z tymi młodymi ludźmi żyłem koszmarem tamtych dni, dzieliliśmy wspólny los. I to właśnie łączy mnie z różańskimi Żydami.
Główną przyczyną, dla której postanowiłem napisać ten artykuł był mniej więcej sześciomiesięczny okres, w którym los związał mnie z Waszym miasteczkiem; było to sześć miesięcy cierpień i poniżenia w dniach Holokaustu.
Jesienią 1941 roku założono getto w Makowie, a w maju 1942 r. wysłano nas do obozu pracy w Różanie. Getto było swego rodzaju biurem zatrudnienia, dostarczającym pracowników Niemcom w okolicy. Żydów posyłano jako niewolników, albo jako przymusowych pracowników, do baz wojskowych, do przejętych przez Niemców majątków, a także do robót porządkowych i naprawy dróg. Różan wybrany został jako wygodne miejsce na przetrzymywanie żydowskich niewolników, bowiem różański podziemny fort służył jako „naturalne pomieszczenia mieszkalne dla żydków”, bez wydatków i tracenia czasu na budowę.
200 młodych mężczyzn zabrano z getta do obozu w forcie różańskim. Wśród nich byli również chłopcy z Różana. Dla nich była to tragedia podwójna: wrócić do rodzinnego miasta, by patrzeć na jego zniszczenie i być skazanym na życie w nim pod ziemią, jak krety.
Nie pamiętam, niestety, ich imion ani nazwisk. Było ich pięciu, a może sześciu, byli mi bardzo bliscy, bo wszyscy byliśmy wówczas sobie bliscy i oddani. Życie było bardzo ciężkie. Spaliśmy na słomie, której nigdy nie wymieniano, w związku z czym pełna była wszy i innych insektów. Jedzenia prawie nie dostawaliśmy. Całe nasze wyżywienie stanowiła jedna trzecia bochenka chleba dziennie; rano i wieczorem dodawano wywar z liści, słodzony sacharyną, a w południe - litr cienkiej zupy. Komendant obozu, wyjątkowo sadystyczny Niemiec, wydał rozkaz, by karmić nas wszelką padliną, która zostanie znaleziona w Różanie i okolicy. W obozie było, więc święto ilekroć padł jakiś koń czy świnia, bo wówczas zupa była bogatsza.
Mimo to, nie głód i nie ciężka praca były przyczyną naszego głębokiego przygnębienia. Miały w Różanie miejsce dwie specyficzne sytuacje, które pogłębiały znacznie odczuwane przez nas poniżenie i bolały nas do tego stopnia, że ja, numerowany więzień Oświęcimia, Brzezinki i Bergen-Belsen nie wspominam koszmaru krematoriów tak boleśnie jak pamiętam tamte przeklęte czasy różańskie.
Wychodziliśmy z fortu na powierzchnię ziemi o świcie i prowadzono nas na Rynek i pozostałe ulice miasteczka, żeby oczyścić je z gruzów. Wracaliśmy do swych nor o zmroku, tak przez sześć dni w tygodniu. Niemiecki plan przewidywał przekształcenie Różana w wielki park, dla całej okolicy. Może w ten sposób chcieli Niemcy pozostawić po sobie wielki pomnik, by ich zwolennicy w okolicznych wsiach pamiętali im dwie rzeczy: oczyszczenie Różana od Żydów i pozostawienie parków dla dzieci morderców-kolaborantów.
Rynek był całkowicie zburzony. Tu i tam stał jakiś kikut, w którym można było rozpoznać resztki domu. Ruiny zostały rozebrane przez okolicznych mieszkańców, którzy szukali skarbów, a także zdobywali w ten sposób materiały budowlane.
Niedziele były dniem odpoczynku, były to dla nas dni koszmaru. Niemcy zapraszali wówczas do fortu mieszkańców okolicy. Siadali oni na krzesłach i spoglądali w dół, gdzie byliśmy my, aktorzy, którzy mieli ich bawić.
Komendant obozu, elegant, intelektualista i sadysta, dyrygował przedstawieniem. Ktoś wymyślił dla nas nawet niemiecką piosenkę (którą później przytoczę). Ustawiano nas na dole parami, twarzami do siebie i nakazywano nam iskać sobie nawzajem wszy. Prawdę mówiąc, byliśmy tak strasznie zawszeni, że nie mieliśmy trudności z ich wyłapaniem. Zbieraliśmy je garściami, podchodzili wówczas do nas niektórzy z przyglądających się temu przedstawieniu i „pomagali” nam w iskaniu. Zadzierali do góry nasze koszule i wołając „znaleźliśmy!” bili nasze gołe ciałami pasami i biczami.
Po zakończeniu tego pierwszego „aktu” wybierano spośród nas pięć ofiar, których zadaniem było dalsze zabawianie gości komendanta. Piątkę tę goniono dokoła wewnętrznego placu, wydając na przemian komendy: „Padnij! Powstań! Padnij! Powstań!” - aż tracili przytomność. A wówczas cucono ich przygotowanymi specjalnie w tym celu wiadrami zimnej wody. Następnie zmuszano ich, by skakali „żabką”. Nad skaczącymi stali nadzorcy i jeśli ktoś skakał nie tak, jak trzeba, biczowali go pokrzykując: „Skacz! Jak żaba! Nie oszukuj!” i publiczność wybuchała śmiechem.
Po zakończeniu skoków, zgłaszający się na ochotnika nadzorcy ściągali Żydom spodnie i wymierzali każdemu z nich po 30 uderzeń kijem, a gdy któraś z ofiar mdlała, cucili ją zimną wodą i kontynuowali bicie. Zdarzało się, że po takim „przedstawieniu” Żyd wracał do swej nory czołgając się, obolały, cały siny od zadanych mu ciosów, ale nazajutrz rano musiał - jak gdyby nigdy nic - stawić się do pracy.
Każda niedziela pochłaniała swoje ofiary. Każdy z nas był narażony na ten los. Sama świadomość, że i ty możesz zostać wybrany do „roli” mroziła krew w żyłach, zanim jeszcze zaczynało się „przedstawienie”. Ostatni, trzeci „akt”, kończący całe „przedstawienie” był tak poniżający, że bolał bardziej niż bicie. Wszystkich więźniów, w liczbie 200, stawiano razem, i kazano nam kiwać się tak, jak kiwa się Żyd w czasie modlitwy. Niemiec-sadysta przerywał, co jakiś czas nasze kiwanie się i uciszał nasze - wymuszone - mamrotanie, by wytłumaczyć rozbawionej publiczności, jak fanatyczny jest naród żydowski i jak po barbarzyńsku modli się do swego Boga.
Scena ta kończyła się w ten sposób, że ustawialiśmy się trójkami i okrążaliśmy plac śpiewając wspomnianą wyżej piosenkę:
„Wus machen mir mit di lojze, lojze, lojze?
Fun di lojze machen mir feler, lojze feler.
Fun di feler machen mir taszen, lojze taszen.
In di taszen lejgen mir gelt, lojze gelt.
Mit dem gelt kojfen mir ein szimel, lojze szimel.
Miten szimel gajen mir in himel, in lojze himel.
Ojf dem himel zict undzer got, lojze got.
Fun dem himel szajsen mir ojfder welt, lojze welt“.
W tłumaczeniu na polski „dzieło” to brzmi tak: „Co robimy z wszami, z wszami, z wszami? / Z wszy robimy skórę, zawszoną skórę. / Ze skóry robimy kieszenie, zawszone kieszenie. /Do kieszeni wkładamy pieniądze, zawszone pieniądze. Za pieniądze kupujemy kasztanka, zawszonego kasztanka. / Z kasztankiem idziemy do nieba, zawszonego nieba. / W niebie siedzi nasz Bóg, zawszony Bóg. /Z nieba sramy na świat, zawszony świat”.
Druga sytuacja, która pogłębiała nasze przygnębienie w koszmarnych dniach różańskich, to nasze wędrówki po ulicach miasteczka po niedzielnych „przedstawieniach”. W ruinach szukaliśmy śladów różańskiego Żydostwa. Grzebaliśmy w gruzie, może znajdziemy ukrywającego się Żyda i będziemy mogli go uratować, zabrać ze sobą? Ale bez skutku! Tylko wyblakłe kartki, mezuzy i inne dewocjonalia zostały tam jako jedyny ślad po żydowskim życiu Różana. I ci, którzy przychodzili, by cieszyć się naszym nieszczęściem.
Jak powstaliśmy.
W różańskim obozie pracy zapadła wśród nas decyzja o zemście, w imię której warto żyć. I samo życie, przetrwanie każdego z Żydów, było swego rodzaju wewnętrznym nakazem, który mobilizował resztki naszych sił. Przetrwać i przeżyć! Ujął to w słowa pieśni Natan Majorek z Warszawy, wspaniały chłopak, który przezwyciężył koszmar i zachował niezwykłą siłę ducha. Pisał pieśni na każde wydarzenie w naszym życiu. W Różanie napisał i skomponował najważniejszą z naszych pieśni, nasz hymn, który śpiewaliśmy idąc do pracy i wracając do obozu.
Miejscowi Polacy, zmobilizowani przez Niemców do nadzorowania grup żydowskich robotników, byli sadystami w niemniejszym stopniu niż Niemcy, dręczyli nas i bili w czasie pracy, dążąc do złamania nas - fizycznie i psychicznie. Ale słyszeli nas, jak śpiewamy i widzieli, że nie załamujemy się. Do dziś nie pojmuję, jak nie rozumieli treści naszych pieśni, znali przecież trochę niemiecki i żydowski. Tak czy inaczej, nasze życie w Różanie było splotem wojennych cierpień i nadziei na przetrwanie i narodowe odrodzenie.
A jeśli ktoś zapyta: gdzie podział się bojowy duch synów Izraela? Dlaczego nie zbuntowali się? - Różańskie dni zmagania się z cierpieniem i poniżeniem były dla nas dniami długiej wojny wycieńczającej. Jedyną formą walki, w tamtych warunkach, było samo życie, fakt, że przetrwaliśmy. Każda chwila głośnego śpiewu była - w tamtych czasach i w tamtych warunkach - chwilą wielkiej odwagi.
I nie zapominajmy: żeby sprostać codziennym napięciom, które były wtedy naszym udziałem, niezbędna była wielka siła ducha i wiara w coś, co stoi ponad potrzeby jednostki i ponad pragnienie przetrwania jednostki. Siła, której nie można zdefiniować inaczej niż silna narodowa wola przetrwania. Taka definicja jest najbliższa naszym ówczesnym odczuciom. Może nie w pełni zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale to właśnie - jestem przekonany - czuliśmy. To była nasza jedyna nadzieja: pozostać narodem. Pamiętam, że nasz hymn śpiewaliśmy całym sercem, a jego treść dodawała nam sił i wiary w przetrwanie.
Wiarę tę wpajał nam głównie Majorek, który swymi pieśniami dowiódł, że był Żydem wielkiego ducha, którego nie sposób złamać. W Różanie śpiewaliśmy hymn Majorka, którego tylko refren tu przytoczę:
„Szwester, brider, szlist di rejn. Wer hot mojre, zol du in kamfniszt gejn. Ojb mir lebn doch, hajst mir gejen, gejen. Der weg iż lang, nor blajt niszt sztejn!“
(„Siostry, bracia, zacieśniajcie szeregi. / Kto się boi, niech do boju nie staje. / Skoro żyjemy, to znaczy, że idziemy, idziemy. / Długa droga przed nami, nie zaprzestańcie marszu!”)
Tu, w Różanie, zatliła się iskra żydowskiego powstania. Nie jest przypadkiem, że byli więźniowie obozu różańskiego byli wśród tych, którzy wysadzili w powietrze jedno z krematoriów w Brzezince i wraz z chłopcami z Makowa zginęli w ogniu tegoż krematorium. Fakt ten znany jest wszystkim, którzy ocaleli z obozu w Brzezince.

Mordechaj Ciechanower