Aktualny numer

Książka o Różanie

 ZNACZKI TURYSTYCZNE

Nr 911 i 912

WMA 79-89

quest

Dni zagłady

DNI ZAGŁADY

Na krótko przed wojną Polacy zmobilizowali wszystkich swoich rezerwistów. W ramach tej powszechnej mobilizacji powołany został do służby również mój mąż, a ja, w ciąży z mym pierwszym dzieckiem, zostałam z rodzicami. Wokoło panował nastrój pożegnań i rozłąki. Nikt nie wierzył, że Polacy będą w stanie powstrzymać niemiecką nawałę i w serca zakradała się bolesna obawa: może już nigdy się nie zobaczymy?
W nocy słychać był stukot kół furmanek, które wiozły bez przerwy zmobilizowanych. Odgłosy te pogłębiały wstrząs i lęk o los rodziny. Nie wiedziałam, dokąd zabrano mego męża, nikt nie wiedział dokładnie, gdzie stanie Wojsko Polskie i gdzie przebiegać będzie linia frontu. Z pierwszym atakiem Niemców przerwana została polska linia obrony i przybrały na sile obawy o los zmobilizowanych. Nie wiedzieliśmy, czy zdążyli uciec na czas, czy też wpadli w nazistowską niewolę.
W tych pierwszych, koszmarnych dniach zjawił się u mnie Chaim Bendrimer ze wspaniałą wieścią, że mój mąż znajduje się w pobliżu i prosił, by mnie o tym zawiadomić. Próbowałam domyśleć się, gdzie może stacjonować jego jednostka. Wzięłam pieniądze i ruszyłam w drogę, chciałam zanieść mu pieniądze, żeby łatwiej było mu zmagać się z trudnościami w czasie tułaczki. Po drodze powiedziano mi, że znajdę go w Ostrołęce. Ruszyłam więc w tę stronę. Na moje nieszczęście spotkałam po drodze mą byłą nauczycielkę, Polkę nazwiskiem Ickiewicz. Zapytała mnie, dokąd zamierzam iść teraz, gdy na drogach jest tak niebezpiecznie. Opowiedziałem je o swoim planie. Pomyślałam sobie: moja nauczycielka, na pewno mi pomoże, udzieli jakiejś dobrej rady. Ale ona zaczęła na mnie krzyczeć i straszyć, że jeśli pójdę dalej i zrobię to, co planuję, to okryję hańbą bohaterskie wojsko polskie. „Twój uczynek” - krzyczała - „to próba podważenia morale polskich żołnierzy i oczernienia naszych dowódców; to jakby zarzucić im, że nie zapewniają potrzeb żołnierzy”. Przestraszyłam się jej krzyków i wróciłam przygnębiona do domu.
W piątek wieczorem, w ów przeklęty wrześniowy piątek, wybuchło zamieszanie w mieście. Nawet najmądrzejsi i cieszący się powszechnym uznaniem Żydzi byli skonsternowani. Wszyscy Żydzi naszego miasteczka byli w panice. Wiedzieliśmy, że powinniśmy jak najszybciej wyjechać stąd, ale nie wiedzieliśmy dokąd. W sobotę rano wynajęliśmy furmankę, załadowaliśmy na nią wszystko, co zdołaliśmy. To, co musieliśmy zostawić schowaliśmy w piwnicy i pospiesznie opuściliśmy miasteczko. Wielu innych postąpiło tak samo. Grożące niebezpieczeństwo pozwoliło nawet najbardziej religijnym na sprofanowanie soboty - w imię ratowania życia.
Pojechaliśmy do Goborowa, gdzie miałam dwóch braci. Rodzice chcieli, żebyśmy w tych ciężkich czasach byli razem. Za Bagatelą droga usiana była ofiarami niemieckich bombardowań. Wśród nich zauważyłam naszego szocheta, rabiego Szlomo Chackowicza. Poznałam go po spodniach w pasy, które miał na sobie. Jego żona podeszła potem do nas i pytała wszystkich, czy ktoś spotkał jej męża. Nie mogłam zrozumieć, jak go nie zauważyła na drodze. Mnie wydawało się wówczas, że wszyscy widzieli go i rozpoznali. Ale ona była w szoku.
W sobotę rano usłyszeliśmy strzały na ulicy. Ojciec wyjrzał przez okno i zobaczył grupy Żydów gonione przez Niemców. Tych, którzy próbowali uciec zabijano strzałami lub łapano i bito. Ojciec zawołał nas do okna, żebyśmy zobaczyli ten koszmar. Skamienieliśmy z przerażenia, nie wiedzieliśmy co robić. Nagle zawołano przez megafon, by wszyscy Żydzi wyszli na ulicę. Kto nie wyjdzie - zostanie rozstrzelany! Takie samo wezwanie skierowano do polskich mieszkańców miasta. Moja rodzina wyszła. Ja chciałam schować się, szukałam kryjówki, ale wszedł Niemiec, z wymierzonym we mnie karabinem, i rozkazał mi, bym natychmiast wyszła, zanim zastrzeli mnie na miejscu. Na ulicy stał już tłum Żydów, a po drugiej stronie stali Polacy. Wśród Żydów było już kilku zabitych. Początkowo chciałam przejść na stronę Polaków, ale ciągnęło mnie do rodziców. Przemknęłam się za tłumem i stanęłam przy rodzicach i starszym bracie.
Gdy wszyscy byli już na zewnątrz, wydano rozkaz, by Polacy weszli do swego kościoła, a nas skierowano, popychając, na plac Papiernika, właściciela młyna. Stamtąd kazano nam pójść do synagogi. Setki Żydów wepchnięto do synagogi, było tak tłoczno, że trudno było oddychać. Przez okna widzieliśmy jak Niemcy podkładają ogień i domy, jeden za drugim, stają w płomieniach. Wiedzieliśmy, że śmierć jest blisko. Nie wiem dlaczego, ale moja reakcja była dziwna. Wyjęłam plik banknotów, które miałam ukryte w staniku, i rzuciłam je na podłogę, a potem, jak mała dziewczynka, przytuliłam się do ojca. A on rozpostarł swój tałes, przykrył nim nas wszystkich i szeptał z desperacją: „Zginiemy razem! Wszyscy razem!”
Krzyki przemieszane z jękami i płaczem, wypełniały synagogę. Nagle wszystko ucichło. Drzwi synagogo roztwarły się i w progu stanął niemiecki oficer. Zajrzał do środka, spojrzał na stłoczonych wewnątrz Żydów, zastanowił się chwilę i wyrzucił z siebie: „Za dużo na jeden raz!” Potem zwrócił się do nas i z władczym gestem ręki wrzasnął: „Loss! Alle loss!” („Wolni! Wszyscy wolni!”).
Jak wezbrana rzeka wszyscy rzucili się ku drzwiom i wybiegli z synagogi. Na zewnątrz znalazłam się za plecami uzbrojonego Niemca, który wpatrywał się z uwagą przed siebie. Widziałam, że z tyłu nie ma nikogo, więc moglibyśmy uciec. Ale ojciec nie zgodził się. Żołnierz poprowadził nas na pole za miastem i polecił nam zatrzymać się. Stanęliśmy w miejscu. Zaczynało się ściemniać, byliśmy głodni, zmęczeni i wyczerpani koszmarem, który przeżyliśmy w synagodze. Nie mieliśmy przy sobie niczego do jedzenia. Przechodzący obok chłopi rzucali nam kromki chleba i inną żywność. Z ich zachowania się zrozumieliśmy, że są skłonni nam pomóc. Rozbiegliśmy się po sąsiednich wsiach, pukaliśmy do drzwi, tu i tam dostawaliśmy coś do zjedzenia. Potem wróciliśmy na pole. Nocowaliśmy tam dwie noce. Trzeciego dnia zorientowaliśmy, że nikt nas nie pilnuje, że jesteśmy wolni. Postanowiliśmy wrócić do Różana.
W miasteczku było już wielu, którzy wrócili do zniszczonych i spalonych domów. Nasz dom został cały, ale w międzyczasie zajęła go polska rodzina. Zamieszkaliśmy, więc opuszczoną stodołę. W nocy zapukali do drzwi Niemcy i zażądali, by dać im naftę. Ktoś doniósł na ojca, że handlował naftą i ukrywa naftę w swoim domu. Tłumaczyliśmy im, że my sami też używamy nędznych świec i nie mamy nawet kropli nafty. Niemcy dali się przekonać i chcieli odejść, ale towarzyszący im Polak, jeden z synów naszych sąsiadów, nie pozwolił im zostawić nas w spokoju. Przeżyliśmy więc bezsenną, pełną strachu noc, a ojciec, pobity i potłuczony, chorował potem przez wiele dni.
W przeddzień Sądnego Dnia 1939 roku Niemcy wybrali dziesięciu Żydów i nakazali im wybudować okopy poza obrębem Różana. Wśród tej dziesiątki był Berko Brojde, który nie był w stanie podołać tak ciężkiej pracy fizycznej. Był w rozpaczy i cały czas skarżył się swym towarzyszom niedoli i prosił, by kopali też za niego. Mój ojciec, którego Niemcy wyznaczyli na kierownika grupy, skłonił pozostałych jej członków, by zastąpili w pracy Berka, i w ten sposób uratował mu życie.
Pod wieczór wezwał ojca niemiecki oficer i powiedział mu, by nazajutrz cała dziesiątka stawiła się w tym samym miejscu do pracy. „Jeśli jednak” - dodał - „któryś z was nie przyjdzie lub zostanie zastąpiony przez innego, los wasz będzie gorzki!” Ojciec przekazał to pozostałym członkom grupy i wszyscy zdawali sobie sprawę, że wszyscy wspólnie odpowiadają za los każdego z nich. Nazajutrz rano wszyscy stawili się do pracy, wszyscy poza Berkiem Brojde. Ojciec nie wiedział co robić, i oto nagle pojawił się Dawid Woleński. Ojciec powiedział mu, co się wydarzyło i jakie niebezpieczeństwo grozi im wszystkim, jeśli Niemcy zorientują się, że jednego z nich brakuje. Dawid zastanawiał się. Wiedział doskonale, że Niemiec zakazał też zastępstw i zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Mimo to zgodził się uzupełnić „minjan". W ten sposób ocalało dziesięciu Żydów, dzięki wielkości ducha i poświęceniu Dawida. Niech pamięć o nim przetrwa pokolenia!
Po pewnym czasie Niemcy wydali zezwolenie na opuszczenie Różana. Skorzystaliśmy więc z okazji i pojechaliśmy do Makowa. Tam też byli Niemcy, ale woleliśmy być tam, gdzie było więcej Żydów i nie chcieliśmy być świadkami zniszczenia naszego rodzinnego Różana. W dniu naszego przyjazdu Niemy wydali obwieszczenie, w którym obiecywali pomoc dla potrzebujących i niezdolnych do pracy. Jednocześnie ogłosili, że wszyscy ci, którzy nie są zasiedziałymi mieszkańcami Makowa - czyli uchodźcy - mają opuścić miasto w ciągu 24 godzin. Żydzi zastanawiali się, czy uwierzyć pierwszemu obwieszczeniu i zgłosić się do Niemców po obiecaną pomoc, czy też posłuchać drugiego - i wymknąć się z czekającej na nich pułapki. My postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Wynajęliśmy furmankę i pojechaliśmy do Białegostoku. Po drodze mijaliśmy znowu Różan, ale do miasteczka nie wjechaliśmy. Na moście złapali nas dwaj miejscowi folksdojcze. Znali ojca i dali Niemcom do zrozumienia, że powinni go zabić. Może zamierzali wyszantażować od nas w ten sposób coś drogocennego. Jeden z żołnierzy, esesman, wyciągnął pistolet i zażądał od nas pieniędzy lub złota. Drugi podszedł do ojca i zaczął nim mocno potrząsać. Błagaliśmy ich, by dali nam spokój, powtarzaliśmy, że teraz niczego nie mamy, że kiedyś byliśmy bogaci, ale wszystko zostało nam odebrane. Nic nam to nie pomogło. Bili ojca na naszych oczach, aż padł na ziemię. Wtedy wsadzili nas na furmankę i powiedzieli woźnicy, by wywiózł nas pół kilometra za miasto, tam nas wysadził i odjechał, a oni potem nas znajdą. Woźnica posłuchał rozkazu. Dokładnie po przejechaniu pół kilometra zatrzymał się, kazał nam wysiąść i powiedział, żebyśmy zostali na miejscu. Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mu: „Pan nie rozumie po niemiecku. Oni mieli na myśli półtora kilometra”. Jeszcze się wahał. Wykorzystałam więc tę chwilę słabości i obiecałam, że jeśli podwiezie nas dalej, dam mu złoty zegarek. A jeszcze zanim wsiedliśmy na furmankę dostał już ode mnie nowe buty mego męża. I udało się, skusił go dodatkowy zarobek. Dotarliśmy do Kaszewic i tam ukrył nas dawny przyjaciel ojca. Pod wieczór przybyło do wsi czterech Niemców. Szukali nas, ale nasz gospodarz-dobroczyńca zaryzykował własnym życiem i ukrywał nas do czasu, aż Niemcy oddalili się i niebezpieczeństwo minęło.
Nazajutrz rano ruszyliśmy w dalszą drogę i dotarliśmy do Dłogusiodła. Chcieliśmy zatrzymać się na krótki odpoczynek, a także poszukać mego męża, żeby się do nas przyłączył. Zatrzymaliśmy się więc i przystąpili do poszukiwań. Ktoś powiedział nam, że w Komorowie jest obóz polskich jeńców. Wówczas moja mama postanowiła pójść do Komorowa, ale gdy dotarła do Ostrowi, zatrzymała się. Zobaczyła Niemców kładących na polach linie telefoniczne i wróciła do nas. Wsiedliśmy ponownie na furmankę i ruszyliśmy w kierunku Białegostoku.
Stamtąd dotarliśmy do Związku Radzieckiego, do republiki Korni. Tam, w tajdze będącej siedzibą białych niedźwiedzi, pracowaliśmy przy wyrębie drzew, cierpieliśmy głód i niedostatek. Ale o tym nie będę pisać. Nasz los nie różnił się od wielokrotnie już opisywanego losu wszystkich innych uchodźców.

Rachel Lamberg-Kopeć