Wspomnienia różaniaka
Efraima Ben - Dor (Bender)
błp.Arie Buchner
Takie to było miasteczko
Kto pozostał ? Garstka ludzi w Izraelu i jeszcze mniejsza garstka w diasporze, rozsiana po całym świecie.
Zgładzona została gmina Różana, która liczyła około trzech tysięcy ludzi. Gmina uboga, ale posiadająca urok, urok małego miasteczka, gmina tętniąca życiem i walcząca o swój byt.
I jak różnorodna była to gmina. Byli w niej mitnagdim (przeciwnicy - ortodoksyjni Żydzi przeciwni chasydyzmowi) i chasydzi różnych rabinów, kupcy i rzemieślnicy, partie o najróżniejszych odcieniach politycznych, organizacje młodzieżowe, biblioteki i kółka dramatyczne, sport i wycieczki.
Każde wydarzenie w miasteczku było wydarzeniem w całej społeczności. Kto z nas nie pamięta wieczorów weselnych ? Prawie wszyscy czekali i przyglądali się ceremonii zaślubin pod baldachimem, jak gdyby był to ślub kogoś z najbliższej rodziny; i na weselu mogłeś spotkać całą młodzież z miasteczka.
A kto z nas nie pamięta przedstawień ? Przedstawienie zaczynało się o dziesiątej wieczorem, a czasami i o jedenastej, kiedy w wielkim świecie przedstawienia się już kończą. I trwało często dwa razy dłużej, niż trwać powinno, bo publiczność słuchała tekstu dwa razy - raz z ust suflera, i po raz drugi z ust aktora, czyli artysty. I nikt nie oburzał się na aktora za to, że nie zna swego tekstu na pamięć. A gdy przedstawienie dobiegało końca, na ulicy już świtało i nie warto było wracać do domu, by położyć się spać. Więc po przedstawieniu dyskutowano lub spacerowano po szosie pułtuskiej, aż rozwidniło się całkowicie.
Takie to było miasteczko.
No tak, były też w miasteczku kradzieże, ale kradzieże specyficzne, jak kradzież książek z bibliotek, kradzieże ,,kulturalne", jakich okoliczne miasteczka i miasta być może nie znały.
Takie to było miasteczko.
A gdy stało się w miasteczku jakieś nieszczęście, wieść o nim rozchodziła się szeptem, od sąsiada do sąsiada, od domu do domu, od rodziny do rodziny i dobre kobiety miały ręce pełne roboty - trzeba przyjść z pomocą, trzeba zrobić zbiórkę, zorganizować kwestę. I można było je zobaczyć, jak chodzą od drzwi do drzwi, jak żebraczki i proszą o pomoc dla tych, którzy znaleźli się w potrzebie.
Takie to było miasteczko.
A gdy nadeszło święto, całe miasteczko stroiło się, wykąpane i zaczesane dzieci w świątecznych ubrankach kręciły się wokół synagogi i mniejszych domów modlitwy. I całe miasteczko świętowało.
Takie to było miasteczko. Było - ale już go nie ma. Było - i nigdy więcej go nie zobaczymy. Było - i zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Było - i już nigdy nie ożyje.
Efraim Ben-Dor (Bender)
O Różanie
Pozostały nam tylko wspomnienia. Żyją w nas i pozostaną w naszej pamięci do ostatniego dnia. Jak promienie światła, wypływają z głębi duszy, przyćmione przez upływające dziesiątki lat. I żeby upamiętnić naszą piękną, żydowską przeszłość, żydowski Różan, zagłębiamy się w przeszłość i próbujemy wyłowić z niej perły żydowskiego życia w miasteczku. Próbujemy dotrzeć do ,,źródła, z którego pili nasi przodkowie" przez pokolenia; próbujemy odnaleźć źródło siły, która pozwoliła im przetrwać długie lata żydowskiej martyrologii i kontynuować żydowskie życie, co w najwyższym stopniu znalazło wyraz w powstaniu państwa Izrael - właśnie po wielkiej zagładzie naszego narodu.
Spisanie Księgi Pamięci przez dziesiątki wychodźców z Różana jest naszą powinnością, wielką i minimalną zarazem, wobec naszych rodzin i synów naszego miasta, którym nie było dane dożyć odrodzenia naszego narodu w jego historycznej ojczyźnie. Z postawieniem tego pomnika jakim jest Księga Pamięci, przyłączamy się do pozostałych zgładzonych gmin żydowskich, których ocaleńcy wypełniają powierzoną im misję - nie zapominać! Piszemy kolejny rozdział historii żydowskiej i udzielamy tym samym miażdżącej odpowiedzi wszystkim wrogom narodu żydowskiego, którzy nie tylko nas mordowali, ale też dążą do wymazania pamięci o nas w dziejach swoich państw, które budowaliśmy razem z nimi przez stulecia.
Tam budowali nasi przodkowie swoje żydowskie życie, we wrogo nastawionym do nich chrześcijańskim otoczeniu, włączali się w życie gospodarcze, społeczne i polityczne, walcząc nieustannie o swoje prawa. Byli to ludzie pracy, rzemieślnicy i robotnicy, sklepikarze i kupcy, byli wśród nich przedstawiciele inteligencji pracującej, mieszkańcy miast i wsi, chasydzi i mitnagdim, i zwyczajni Żydzi. Byli wśród nich przedstawiciele wszystkich partii, narodowych i socjalistycznych, i byli też działacze wszystkich organizacji młodzieżowych, które - każda swoją drogą - dążyły do tego, co uważały za najlepsze dla narodu żydowskiego o dla całego świata.
Rozwój partii politycznych o organizacji młodzieżowych w Polsce międzywojennej nie ominął też naszego miasteczka. Działały w Różanie te same partie żydowskie co w całej Polsce, począwszy od wspieranej przez władze, ortodoksyjnej Agudat Israel, poprzez partie socjalistyczne jak Bund, Poalej Syjon Lewica i Poalej Syjon Prawica, po inne partie o zabarwieniu syjonistycznym. Wpływy poszczególnych partii w miasteczku ulegały zmianie w zależności od tego, co dizłao się w całym świecie żydowskim i w państwie, w którym działały. W Różanie, w latach 20 i 30, wyróżniały się aktywnością Poalej Syjon Lewica i Haszomer Hacair oraz Agudat Israel, która utrzymywała swoje wpływy w kręgach religijnych i konserwatywnych. Pozycja Agudat Israel zaczęła słabnąć w okresie poprzedzającym wybuch II wojny światowej, gdy wpływy swe zaczęła rozszerzać religijno-narodowa Mizrachi, przybliżająca swych zwolenników do syjonizmu. Ale tego wszystkiego nie ma już w Różanie. Zostali tylko nieliczni ocaleńcy, by opowiedzieć o tamtych czasach, by spisać wspomnienia w Księdze Pamięci, dla nas i dla przyszłych pokoleń.
Różan i jego okolice
Różan był miasteczkiem wyjątkowym, wyróżniającym się niezwykłym urokiem. Przede wszystkim - ze względu na położenie geograficzne. Na nizinie mazowieckiej wznosi się Różan na wysokim wzgórzu, opadającym od wschodu ku Narwi. I kto z mieszkańców miasteczka nie był dumny z tej szerokiej rzeki? Przyjeżdżając od miasteczka przez most na Narwi, drewniany most ,,z historią", odnosiło się wrażenie, że człowiek znalazł się nagle w górach. Podobnie jak od północy, od Ostrołęki. Również na południu ciągną się wzgórza wzdłuż rzeki. I tylko na zachodzie rozciągają się rozległe niziny w kierunku Makowa Mazowieckiego i Pułtuska. I tak, mieszkańcy Różana spoglądali z góry na piękny krajobraz, daleko za rzeką, z polami i łąkami, które jak kolorowy kobierzec zmieniały barwy z mijającymi porami roku. A na horyzoncie - ciemnozielone lasy.
Każda z pór roku - i jej specyficzny urok. Z nadejściem wiosny ruszała kra na rzece. Lody powoli topniały, rzeka wylewała i zatapiała przybrzeżne tereny. Widok tej wielkiej wody napełniał serca dumą i lękiem. Do stóp wzgórza dochodziła woda, grożąc zalaniem ubogich domostw - żydowskich i polskich. Gdy zaczynało się ocieplać, woda cofała się i zaczynało się wyczekiwanie na lato, a wraz z nim - kąpiele w rzece, przeprawianie się wpław z brzegu na brzeg, pływanie łódką, wycieczki i tym podobne przyjemności. Woda wracała do swojego koryta odsłaniając wielką łąkę, na której pasły się słynne kozy Różana (,,różaner kozes"), które stały się z czasem symbolem żydowskiego Różana dały żartobliwe przezwisko miejscowym Żydówkom. I jak mogę nie wspomnieć kóz i koźląt, które dorastały w naszym ogródku, gdy byłem jeszcze dzieckiem i tak bardzo bolało mnie serce, gdy zarzynano młode koźlęta, zbędne samce i pozostawały po nich tylko miękkie futerka na pamiątkę i zdobiły podłogę w naszym domu do mego ostatniego dnia w miasteczku.
Wiosna przynosiła również specyficzne zapachy. Zapachy kwitnących sadów i bzu unosił się w powietrzu i mieszał z zapachem pierwszego pokosu trawy. Robiło się coraz cieplej i nadchodziła pora kąpieli w rzece. W dniach mego dzieciństwa wydzielone były oddzielne miejsca do kąpieli dla kobiet i dla mężczyzn; kostiumy kąpielowe nie były jeszcze u nas w użyciu. A gdy dotarła i do Różana moda na kostiumy kąpielowe, brzeg Narwi przekształcił się w plażę, jak w wielkim świecie i stał się miejscem towarzyskich spotkań młodzieży. W słoneczne dni opalali się na plaży głównie żydowscy ,,bumelanci" ale większość kąpielowiczów zjawiała się na plaży po południu, po pracy i w piątki przed nadejściem szabatu. Można było tam spotkać i młodych i starych, którzy kąpali się w rzece zamiast w mykwie, czyli w rytualnej łaźni. Nic więc dziwnego, że było w Różanie wielu żydowskich pływaków.
Ale kąpiele w rzece, tak miłe i przyjemne, były też źródłem nieszczęść. Nie było prawie lata, żeby ktoś się w rzece nie utopił. Bo wielka to była rzeka, niebezpieczna i brutalna.
Jedną z popularnych w miasteczku form rozrywki towarzyskiej były spacery, czyli tzw. ,,szpaciren". Mieszkańcy Różana lubili spacerować. Spacer zaczynał się od chodników wokół kwadratowego placu targowego, a stamtąd - do szosy pułtuskiej, która łączyła główną szosę z mostem na Narwi. Trasa dłuższego spaceru, głównie w soboty i święta, prowadziła przez most do koszar, potem do zagajnika, a czasami jeszcze dalej. W Różanie spacerowali wszyscy, bez względu na wiek. Ale przede wszystkim - młodzież, romantyczna i wrażliwa na piękno okolicy rodzinnego miasta. Na łonie natury młodzież żartowała, śpiewała, bawiła się wesoło, często psociła. Tak było do czasu, aż zaczęła narastać nienawiść; z nasileniem się antysemityzmu miejscowi Żydzi ograniczali swe spacery do chodników wokół placu targowego.
Do letnich atrakcji zaliczyć należy także letnisko mieszkańców Różana w pobliskiej wsi Kaszewice, z którego korzystali ci, którzy mogli sobie pozwolić na taką odmianę w życiu lub chorzy i rekonwalescenci. Nam, młodym, letnisko nie było potrzebne. Wystarczyła nam porcja lodów śmietankowych, produkowanych prymitywną metodą, w miedzianym naczyniu obracającym się w porąbanym na kawałki lodzie. Przechowywano te lody w naturalnej ,,lodówce", czyli w przygotowanym zimą dole, przykrytym trocinami lub w szklankach wstawianych do dużego naczynia miedzianego, które stało w wodzie. Czego więc potrzebowali młodzi ludzie do szczęścia, dopóki żydowskie życie w miasteczku toczyło się normalnym tokiem, nawet jeśli dochodziło od czasu do czasu do antysemickich incydentów.
Mijały miesiące tamuz i aw, i elul,(Tamuz; aw, elul - nazwy miesięcy letnich w kalendarzu żydowskim) zbliżały się święta (mowa o żydowskich świętach: Nowy Rok, Sądny Dzień i Sukot, przypadających w miesiącu tiszri (wrzesień - październik wg kalendarze gregoriańskiego) następującym po miesiącu elul). Jesień rozpościerała swe szare i ponure skrzydła. Rozrywki na łonie natury dobiegały końca, ale żydowskie życie społeczne nie ustawało - toczyło się teraz w domach, salach publicznych i partyjnych.
Pora zbiorów była dla mieszkańców miasta znakiem, że należy rozpocząć przygotowania na zimę. Wszystkie rodziny troszczyły się o przygotowanie zapasów ziemniaków, kapusty, opału. A w międzyczasie niebo zasnuwało się ciemnoszarymi chmurami i zaczynały się ulewne deszcze. Sięgano więc do schowków po podwójne okna, które zawieszano na framugach obok okien zwykłych i uszczelniano je zielonym mchem. Rzeka, która skurczyła się latem, zaczęła znów przybierać i wylewać nadmiar wody spływającej z górskich potoków. I znów duże połacie ziemi znikały pod wodą. Kałuże i błotniste bajora zaczęły pojawiać się na ulicach a nie wszystkie ulice w miasteczku były brukowane i miały chodniki. Pierwsze przymrozki malowały białe kwiaty na szybach i zapowiadały zbliżającą się zimę. Wokół panowały mrok i cisza.
I oto pierwszy śnieg. Nastrój natychmiast ulegał zmianie. Otaczające miasto niziny okrywała biel, a ciemne lasy ostrzej niż w lecie rysowały linię horyzontu. Robiło się coraz zimniej i lód zaczynał pojawiać się na pociemniałej rzece. Stopniowo zamarzała rzeka, aż oto, pewnego dnia, stawała w miejscu, całkowicie skuta lodem. A na lodzie kładła się warstwa śniegu od jednego brzegu do drugiego i mogło się wydawać, że żadnej rzeki tu nie było. Z góry widać, jak przechodzą przez rzekę ludzie, furmanki i zaprzęgnięte w konie sanie, i tylko most przypomina, że płynie tędy rzeka. Dni stawały się coraz krótsze i noce coraz dłuższe. I znów wybuchała radość życia. Znów zaczynały się wycieczki za miasto, w odpowiednio ciepłym ubraniu. Wszyscy wyciągali z magazynów sanki i rozbawiona, roześmiana młodzież - wychowankowie naszych organizacji młodzieżowych i partyjnych, uczniowie szkoły i chederu - zjeżdżała z przysypanych śniegiem wzgórz z zawrotną prędkością. A kto miał łyżwy - jeździł po zamarzniętej rzece.
A gdy zima dobiegała końca, zaczynała się wiosna i zamykał się cykl pór roku, gdy każda z nich niosła swoje radości i malowała po swojemu otaczający nas świat. I tak biegło nasze życie, w harmonii z naturą, przez wiele pokoleń. Aż nagle wszystko się skończyło. Żydzi zostali wyrwani z tego krajobrazu w sposób najbrutalniejszy w dziejach ludzkości.
Krajobraz pozostał, kraj pozostał, słońce wschodzi i zachodzi jak zawsze, ale Żydów już tam nie ma. Zostały tylko wspomnienia.
Oblicze miasteczka
Nie wiem dlaczego język żydowski, jakim mówili Żydzi Różana różnił się od żydowskiego, jakim mówili Żydzi sąsiedniego Makowa, odległego o zaledwie 19 km, czy odległej o 27 km Ostrołęki, a także odległego o 31 km Pułtuska, leżącego również nad Narwią.
Geograficznie i topograficznie położenie Różana, na drodze między Warszawą a Rosją, uczyniło z miasteczka jeden z wielu punktów strategicznych nad Narwią. Dla obrony tej drogi zbudowano podziemne forty jeszcze za czasów władzy carskiej w tym rejonie. To też było przyczyną, dla której Różan był burzony i odbudowywany - o czym świadczą liczne dokumenty - po każdej z licznych wojen, które przetoczyły się przez Polskę.
Rejon, w którym położony jest Różan zaliczany był do obszarów rolniczych, chociaż częściowo porastają go lasy. Mieszkający w tym rejonie Polacy zajmowali się głównie rolnictwem, hodowlą krów, rybołówstwem i leśnictwem. Z administracyjnego punktu widzenia Różan należał do powiatu Maków Mazowiecki. Okoliczne rolnictwo było ekstensywne, zacofane i ziemia rozdrobniona była między liczne, małe gospodarstwa. Nie przypominam sobie zbyt dużych gospodarstw w naszej okolicy.
Dojechać do naszego miasteczka można było przez zniszczone szosy, a do okolicznych wsi - przez polne drogi. Najbliższa stacja kolejowa, na trasie między Warszawą a Ostrołęką, znajdowała się w odległych o 14 km Pasiekach. Ubóstwo tego rejonu, brak zakładów przemysłowych i dobrze zorganizowanej komunikacji powodowały zacofanie i niską stopę życiową jego mieszkańców.
Takie otoczenie było też przyczyną zacofania i ubóstwa Różana. Bieżącej wody w miasteczku nie było. Wodę wyciągano z prymitywnych studni, rozsianych po miasteczku. Tylko jedna pompa była - na placu targowym. Była źródłem zarobku dla nosiwodów, którzy roznosili wodę w wiadrach po mieście. Elektryczność dotarła do Różana dopiero w połowie lat 20 wraz z budową miejskiej elektrowni. A mimo to Różan był miejskim ośrodkiem, dostarczającym wszystkich potrzebnych produktów mieszkańcom całej okolicy. Większość mieszkających w miasteczku Polaków zajmowała się częściowo również rolnictwem, niezależnie od tzw. miejskich zajęć.
Ze względu na zapotrzebowanie na środek handlu i rzemiosła, rozwijała się w Różanie, na przestrzeni pokoleń, specyficzna gospodarka żydowska. Przed wybuchem II wojny światowej Żydzi stanowili w Różanie ok.60% ogółu mieszkańców, czyli - ok.3000 osób. Celem zapobieżenia wyłonieniu żydowskiej większości w radzie Różana, władze rozszerzyły elektorat miasteczka, dołączając do niego mieszkańców okolicznych wsi, a tym samym zwiększając liczbę wybieranych Polaków.
Najliczniejszą grupę żydowską w Różanie stanowili rzemieślnicy: krawcy, szewcy, kamasznicy, rymarze, stolarze, blacharze, ślusarze, kowale, kołodzieje, kapelusznicy, piekarze, rzeźnicy i inni; wielu też było furmanów, tragarzy, kierowców itp. Bardzo niewielu było w naszym miasteczku bogatych kupców żydowskich. Większość handlu skupiała się w rękach średnich i drobnych sklepikarzy, którzy pracowali w ciasnych sklepikach: z artykułami spożywczymi, pasmanteryjnymi, ze sprzętem gospodarstwa domowego. Były też małe restauracje, kioski z chłodzonymi napojami itp.
Były w miasteczku dwa młyny: mechaniczny - rodziny Margolis-Pożycki, oraz wiatrak. Zakłady Bekera, cegielnia i tartak, leżące w sąsiedniej wsi Dyszobaba, były prawdziwym imperium przemysłowym i zapewniały utrzymanie okolicznym, wieśniakom zarówno latem, jak i zimą.
Rzemieślnicy byli grupą najlepiej zorganizowaną w miasteczku. Należeli do Żydowskiego Związku Rzemieślników (hantwerker farajn). Większość rzemieślników pracowała samodzielnie, niektórzy zatrudniali 2-3 pracowników, jako czeladników. W wielu przypadkach najmowano czeladników za wynagrodzenie z wyżywieniem, co zobowiązywało ich do pracy od rana do wieczora, bez stałych godzin pracy. Dopiero w późniejszym okresie, po długotrwałej walce, wywalczyli sobie pracownicy najemni ośmiogodzinny dzień pracy.
Marzeniem każdego z czeladników było otworzenie własnego warsztatu lub emigracja za morze. Sytuacja materialna rzemieślników była ciężka, żeby zarobić na utrzymanie rodziny musieli pracować bardzo ciężko; konkurencja była duża. A z czasem władze zaczęły utrudniać im sytuację, zobowiązywały do przynależności do cechu, wymagały posiadania karty rzemieślniczej. Dążący do samodzielności czeladnik musiał zdawać do egzaminów, by zdobyć dyplom majstra. Powyższe posunięcia władz miały również podłoże antysemickie, ich celem było zredukowanie liczby żydowskich rzemieślników i zwiększenie liczby rzemieślników polskich.
Rzemieślnicy sami sprzedawali swoje wyroby i niektórzy byli całkiem zamożni. Większość z nich była religijna i ich życie społeczne koncentrowało się w synagogach. Dwie synagogi były w miasteczku: duża synagoga i - sąsiadująca z nią - mała synagoga. Duża synagoga zbudowana została na miejscu starej synagogi, która została zburzona w czasie I wojny światowej. Budowano ją przez wiele lat. Ze względu na jej dużą powierzchnię i wysokie stropy, nie można było w niej odprawić modłów w zimne dni zimowe. Wówczas modły odbywały się w małej synagodze, która była dobrze ogrzana. Synagoga w Różanie była nie tylko miejscem modlitw. Odbywały się w niej również zebrania wyborcze, różne uroczystości i prelekcje gości spoza miasteczka.
Mała synagoga była w gruncie rzeczy lokalem związkowym rzemieślników żydowskich, którzy organizowali w synagodze swoje zebrania. Rzemieślnicy mieli też swój minjan (liczba, quorum dziesięciu Żydów płci męskiej powyżej 13 roku życia, niezbędne do odprawiania modlitw publicznych i do czytania Tory); była to tradycja zainicjowana kontynuowana przez kilkadziesiąt lat, z inicjatywy mego dziadka, Chainma. Kantorem tego minjanu był Abraham Szaul Zamek. Rzemieślnicy mibjan prowadził też swoją kronikę, w której zapisywano wszystkie ważniejsze wydarzenia. Kronikę tę prowadzono do zburzenia synagogi w dniach I wojny światowej.
Jednym z najważniejszych przedsięwzięć Żydowskiego Związku Rzemieślników była Kasa Zapomogowa (gmilut chasadim kase), która udzielała zrzeszonym w związku bezprocentowych pożyczek. Na jej czele stał Fiszel Gogol, właściciel warsztatu, w którym zaprawiano rowery i maszyny do szycia. Związek Rzemieślników cieszył się poważaniem w miasteczku i odgrywał ważną w nim rolę. Najwięcej uwagi poświęcał sprawom zawodowym i socjalnym. Z politycznego punktu widzenia nie był organizacją monolityczną i działali w nim ludzie z różnych partii.
Sklepy w Różanie znajdowały się głównie wokół placu targowego, czyli w Rynku położonym w centrum miasta. Było również kilka sklepów w bocznych uliczkach. Pamiętam szczególnie ulicę sklepów mięsnych, czyli tzw. jatek. Zaopatrzenie sklepów było ubogie. Ponieważ nie było w mieście hurtowników, sklepikarze i kupcy przywozili sami towary z Warszawy lub zamawiali przez pośredników.
Do Warszawy jeździło się autobusami, które prze długi okres pozostawały w rękach żydowskich, albo pociągiem - ze stacji w Pasiekach. Były też ciężarówki, którymi przywożono towar dla sklepikarzy i kupców. Z czasem, pod koniec lat 30, wraz z nasileniem się antysemityzmu i ekonomicznej wojny z Żydami, władze polskie znacjonalizowały linie autobusowe będące własnością Żydów i przekształciły je w państwowy monopol. W reakcji na to posunięcie Żydzi - walcząc o swój byt - wprowadzili tzw. omnibusy, czyli autobusy konne, które stanowiły konkurencję dla państwowych autobusów. W omnibusie było ok. 20 miejsc siedzących. Podróż do Warszawy trwała jednak 17-18 godzin, zamiast 3 godzin autobusem. Ale czas nie odgrywał wówczas u Żydów zbyt wielkiej wagi, mięli go dużo. A z przybierającym wciąż na sile bojkotem musieli walczyć. Omnibusy wyjeżdżały z Różana do Warszawy dwa razy w tygodniu. Po drodze zatrzymywały się kilkakrotnie na popas. Podróż była ciężka, w omnibusie panowała ciasnota, siedzenia były niewygodne, na drodze pełno wybojów. Do Warszawy, lub z powrotem do Różana, pasażerowie dojeżdżali ledwo żywi ze zmęczenia. Ale podróż omnibusem miała swoje dobre strony: była tania, a także dawała poczucie ,,zwycięstwa" - no i proszę, można obejść się bez państwowych autobusów! Głównym ośrodkiem działalności gospodarczej w Różanie były dni targowe - we wtorki i piątki - oraz odbywające się raz w miesiącu jarmarki. A gdy w dni targu lub jarmarku wypadało święto żydowskie - targ (lub jarmark) nie odbywał się. Tak wielki wpływ mieli Żydzi na miejscowe życie gospodarcze.
Jarmarki odbywały się raz na cztery tygodnie, we wtorki. W zwykłe dni targowe okoliczni chłopi przywozili do miasteczka płody rolne, a za zarobione ze sprzedaży pieniądze kupowali potrzebne im produkty. Żydzi kupowali od chłopów przywożone przez nich produkty rolne, a sprzedawali im sól, cukier, naftę, wyroby rzemieślnicze i przemysłowe. Zarówno targ, jak i jarmark odbywały się na placu targowym w Rynku. Były to najintensywniejsze dni w życiu miasteczka i najważniejsze wydarzenia gospodarcze w całym rejonie.
W dni jarmarku zapełniał się jeszcze jeden plac Różana, na skraju miasteczka. Tam handlowano końmi, bydłem, świniami. Tam też przywożono rozpłodniki. Tu też panowała wielka wrzawa, ale inna niż na placu targowym - z głosami ludzkimi mieszały się rżenie koni i muczenie krów. Z zapadnięciem zmroku cichła stopniowo wrzawa, ale pełen spokój do miasteczka jeszcze nie wracał. Na pustoszejących i zaśmieconych placach zataczali się pijani, wracający do swych furmanek z oberży, gdzie świętowali udane transakcje. Żydzi zamykali się wówczas w swych domach, bojąc się napaści ze strony pijanych.
Jarmarki miały duże znaczenie w życiu Żydów, bo utarg w takim dniu stanowił poważny ,,zastrzyk" i zapewniał utrzymanie na najbliższe tygodnie. I tak od jarmarku do jarmarku, od targu do targu, toczyło się gospodarcze życie Żydów, nadając specyficzny koloryt naszemu miasteczku.
Dni polskich świąt pozostawiły bolesne wspomnienia u Żydów Różana. W ostatnich latach przed wybuchem II wojny światowej stały się dla nich wręcz koszmarem, do tego stopnia, że bali się wychodzić na ulicę. Tak było również w święta narodowe, w Dzień Niepodległości czy Dzień Konstytucji 3 Maja. Wówczas organizowano w miasteczku defiladę wojskową, przy dźwiękach orkiestry wojskowej i miejscowej orkiestry straży pożarnej. Obowiązywał nakaz wywieszania na domach flag państwowych i innych ozdób. Baliśmy się tego, jak zakończy się dla nas ta defilada. I z krytą zazdrością obserwowaliśmy te defilady, będące wyrazem narodowej i politycznej niepodległości i snuliśmy marzenia o naszym własnym państwie, o żydowskiej niepodległości, o żydowskim państwie z żydowską armią. Tak, nad Narwią, w antysemickiej Polsce, marzyliśmy o powrocie do Syjonu, o narodowym odrodzeniu. Tylko w dniach narodowych świąt polskich i kościelnych Różan tracił swój żydowski charakter. Nie były to nasze święta, dla nas były to dni strachu i smutku. Świąteczna atmosfera w żydowskiej społeczności panowała tylko w dniach świąt żydowskich.
Żydowskie życie w Różanie
W piątek po południu chłopi, którzy przyjeżdżali do Różana na targ, zaczynali powoli opuszczać miasteczko. Sobotnia atmosfera zaczynała ogarniać plac targowy, który jeszcze kilka godzin wcześniej wypełniony był ludźmi i czynioną prze nich wrzawą. W miasteczku zapanowywał spokój. Oto idzie szames (po hebr. Szamasz, czyli woźny - pracownik synagogi, odpowiedzialny za czystośc i porządek w synagodze, za modlitewniki i zwoje Tory, itp.) Szmuel-Jankel i zawiadamia na każdym rogu o nadejściu soboty i zwołuje Żydów na modły do synagogi. Kto nie pamięta jego grzmiącego głosu: ,,In szul arejn! Szabes!" (Do synagogi! Sobota!).
Sklepy zamykały się jeden po drugim. Żydzi wracali z łaźni czystości i radośni. A kto nie szedł do łaźni, zajmował się przygotowaniami do soboty w domu. Słońce zachodziło i sobotnie świece paliły się w oknie w każdym domu. Żydzi spieszyli do synagogi i domów modlitw, na powitanie soboty i wspólne modły. A w synagodze - jedni przychodzili tu, by naprawdę szczerze i głęboko się pomodlić, a inni ot tak, żeby spotkać znajomych, ale wszyscy w prawdzie uroczystym nastroju, szczęśliwi, że nadeszła sobota, a wraz z nią wypoczynek po tygodniu ciężkiej pracy.
W synagodze można było też wysłuchać najnowszych wiadomości, miejscowych, ogólnokrajowych i światowych. Nie było tematu, na który nie rozmawiano by w synagodze. A po powitaniu soboty wracano do domu, na uroczystą wieczerzę z błogosławieństwami nad winem i pieczonymi w domu chałkami, rybami i mięsem. A dla młodzieży wieczór zaczynał się dopiero po wieczerzy - na cotygodniowym spotkaniu w organizacji czy partii, odczycie czy koncercie.
Podobnie wyglądały dni świąteczne. Były to dni prawdziwego odpoczynku, utrzymane jednocześnie w tradycyjnej atmosferze. Każde święto i jego specyfika i obyczaje. Wszystko w miasteczku było zamknięte, bez zakazów i rozporządzeń. Żaden Żyd nie odważył się otworzyć sklepu w sobotę. W sobotę nie było prawie nie-Żydów w miasteczku, zdawało się, że żyją tu wyłącznie Żydzi. I tu czuję potrzebę opisania specyfiki świąt żydowskich, jakimi je zapamiętałem.
Już na kilka tygodni przed świętem Pesach zaczynał się wypiek macy. Uruchamiano piece w kilku miejscach w miasteczku. Sąsiedzi organizowali się do wzajemnej pomocy w wypieku macy. Świąteczny nastrój udzielał się nawet dzieciom, które uczestniczyły aktywnie w przygotowaniach do święta, od pieczenia macy począwszy a na paleniu chamec skończywszy. Centralny punkt palenia chamec znajdował się naprzeciw łaźni, naprzeciw pustego placu przy ulicy schodzącej ku rzece. Rozniecano tam ogniska z opróżnionych sienników, które na święto odnawiano.
Na wszystkich podwórkach i we wszystkich domach trwały przedświąteczne przygotowania: koszerowano naczynia na rozpalonych kamieniach, starannie sprzątano, bielono ściany itp.
Odradzała się też przyroda. W powietrzu czuło się już wiosnę. Słońce mocniej przygrzewało. Pojawiała się zieleń. Panowała prawdziwie świąteczna atmosfera. Nadchodziło Święto Wiosny, Święto Wolności (inne nazwy święta Pesach).
Święto Szawuot też miało w naszym miasteczku specyficzny charakter. Oprócz zwyczaju spożywania tylko mlecznych dań pamiętam piękny zwyczaj strojenia domów zielenią i trzciną, którą przynosiliśmy z daleka lub kupowali u polskich sąsiadów, którzy sprzedawali ją znając żydowskie obyczaje.
Pamiętam też okres Strasznych Dni (dziesięciodniowy okres od pierwszego dnia Nowego Roku do Sądnego Dnia) w naszym miasteczku. Nadchodziła jesień, robiło się coraz chłodniej. Zaczynały się slichot, czyli dni skruchy. Żydzi prosili swych bliźnich o wybaczenie złych uczynków. W święta Nowego Roku duża synagoga była pełna po brzegi. Kto miał wykupione miejsce w synagodze, dla siebie i swojej rodziny, strzegł swego prawa zazdrośnie, bo synagoga nie była w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców miasteczka. Dlatego też Żydzi przynosili do synagogi krzesła z domu, żeby zapewnić sobie miejsce siedzące i udział w modlitwach prowadzonych przez miejscowych kantorów, a szczególnie przez kantora i szocheta (wyszkolony specjalista od rytualnego uboju) Friedmana Radzynowera.
A kto nie pamięta Sądnego Dnia w naszym miasteczku? Zaczynał się kilka dni wcześniej, z kupowaniem kogutów i kur na kaparot (pokuta, odkupienie - wywodzący się ze średniowiecza obyczaj zarzynania koguta lub kury przed Sądnym Dniem w ramach zastępczego odkupienia za Żyda lub Żydówkę) i wspólnym zarzynaniem ich w przeddzień święta. Już w południe przed Sądnym Dniem zapadła w miasteczku świąteczna atmosfera. Po ostatnim przed postem posiłkiem zaczynał się napływ wiernych do synagogi i domów modlitewnych. Tego dnia szli na modlitwy wszyscy. Z czasem wprowadzony został zwyczaj zbierania datków - przed zapadnięciem zmroku - na Keren Kajemet, czyli fundusz na wykup gruntów w Palestynie. Wychowankowie organizacji Hoszomer Hacair mieli obowiązek pilnowania puszek, do których wrzucano datki.
Do dziś wspominam ze wzruszeniem modlitwę Kol Nidrej odmawianą w przeddzień Sądnego Dnia w synagodze zalanej światłem elektrycznym i płonących zniczów. I płacz rozlegający się od strony ezrat naszim, czyli wydzielonej dla kobiet części świątyni. I grzmiący głos kantora śpiewającego modlitwę Kol Nidrej, powtarzaną przez wszystkich chórem. Sądny Dzień też miał specyficzny charakter w naszym miasteczku. Tu trzeba wspomnieć trzech szochetów, którzy prowadzili tego dnia modły, każdy w swoim stylu, by umilić czas stłoczonym w sybagodze. Zaczynał Icie-Meir Albik, religijnymi przyśpiewkami; Chaim-Szlom Chackowicz prowadził modły poranne - szacharit; a mocny, mil dla ucha głos oficjalnego kantora, Friedmana Radzynowera rozbrzmiewał w czasie modlitwy musaf. Nawet wychowankowie Haszomer Hacair przyłączali się do zaimprowizowanego chóru, by wspomóc kantora, szczególnie w czasie modlitwy ha`awoda (nazwa modlitwy, której tłumaczenie na polski brzmi ,,praca"). Moim zdaniem były to jedne z piękniejszych chwil w dziejach naszej organizacji, chociaż udział wychowanków Haszomer Hacair (była to organizacja raczej świecka) w modlitwach był raczej dziwnym zjawiskiem. Robili to jednak nie dla samej modlitwy, a dla wspólnego śpiewu w świątecznej atmosferze, w synagodze przepełnionej powagą i majestatem chwili, od modlitwy Kol Nidrej, ropoczynającej Sądny Dzień po Neila, czyli modlitwę zamykającą świąteczną liturgię.
I już nadchodziło święto Sukot. Uderzenia młotkami słychać było na wszystkich podwórkach - zaczynała się budowa tradycyjnych szałasów. Przynoszono gałęzie, którymi przykrywano szałasy. Szamasz chodził od domu do domu i można było kupić u niego lulaw (gałązka palmowa) i etrog (owoc cytrusowy) (gałązka palmowa i etrog, wraz z witką wierzbową i mirtem stanowią tzw. cztery gatunki, którymi potrząsa się, trzymając razem, w święto Sukot). Kogo nie było stać na kupienie tych egzotycznych roślin, by dopełnić obowiązku błogosławieństwa w domu, robił to w synagodze. Przygotowywano też rózgi wierzbowe, którymi bito o ziemię, aż straciły wszystkie liście, w synagodze w dniu Hoszana Raba - siódmego dnia święta Sukot.
Żydzi w naszym miasteczku starali się przestrzegać wszystkich przykazań religijnych, chociaż i w Różanie coraz powszechniejszy stawał się nowoczesny styl życia. Tak więc między świętami, obchodzonymi z dawną tradycją, Żydzi lawirowali między współczesnością a kulturową spuścizną po przodkach.
Z dotarciem do naszego miasteczka idei syjonizmu - przyniosło ją młode pokolenie, wychowankowie organizacji Haszomer Hacair - zaczęły następować zmiany w żydowskiej społeczności. Nadszedł czas na narodowe przebudzenie, głównie w reakcji na przybierający na sile antysemityzm i ekonomiczny bojkot antyżydowski, na który pozwalała rządząca wówczas w Polsce Sanacja, rywalizując z endecją, głoszącą fizyczną walkę z Żydami, celem zmuszenia ich do opuszczenia Polski.
Życie Żydów stawało się coraz trudniejsze, święta przebiegały w coraz bardziej ponurej atmosferze, mnożyły się troski i trudności powodowane antysemicką polityką władz, pod wpływem przybierającego na sile faszyzmu w sąsiednich Niemczech, które już wkrótce miały wciągnąć cały świat do krwawej wojny. A pierwszą jej ofiarą byliśmy my - Żydzi.
Oświata i szkoły w Różanie
Żydowskie szkolnictwo, głównie religijne, również ulegało z biegiem czasu zmianom w kierunku sekularyzacji. Zmiany te odczułem osobiście. Naukę zacząłem w chederze (religijna szkła podstawowa dla najmłodszych (3-5 lat), działająca przy synagodze lub w prywatnym domu nauczyciela, zwanego melamed) i przechodziłem z chederu do chederu. Uczyłem się w chederze Szarona, potem w chederze melamedów Awigdora (Grinberga), mendla Abes, Rafaela-Hirsza i innych.
Nauka w chederze była nudna i monotonna. Nauczali w nim na ogół starzy melamedzi, nie posiadający żadnego wykształcenia pedagogicznego. Dzieci często były karane i bite za najdrobniejsze nawet przewinienia. Jedyną formą rozrywki były gry jak meta czy palant. Zrozumiałe, że dzieci nie czuły się dobrze w chederze, tym bardziej, że widziały, iż na zewnątrz istnieją inne szkoły nowocześniejsze i dające więcej swobody.
W międzyczasie weszło w Polsce w życie prawo o obowiązku uczęszczania do szkoły, a znajomość języka polskiego i kultury polskiej stawała się niezbędna. Fakt ten wpłynął również na moich ortodoksyjnych rodziców i zgodzili się posłać mnie do świeckiej żydowskiej szkoły podstawowej. Mimo, że językiem wykładowym w szkole był język polski, a chłopcy chodzili z odkrytą głową, była to szkoła żydowska pod każdym względem. Kierownik, nauczyciele i uczniowie - wszyscy byli Żydami. Również budynki, w których mieściły się pomieszczenia szkolne, należały do Żydów. Były one własnością znanej w Różanie rodziny Segal. Jeden z synów rodziny Segal był komunistą i - jak się z czasem dowiedziałem - donosił w 1920 roku bolszewikom na Polaków z Różan, a potem uciekł z miasteczka razem z bolszewikami; dwaj z obciążonych donosem Segala Polków - ksiądz i p. Strupczewski - uniknęli śmierci dzięki pomocy dwóch różańskich Żydów. Po tym wydarzeniu rodzina Segal opuściła Różan, władze przejęły należące do niej budynki i przeznaczyły je na pomieszczenia szkolne. Szkoła ta była dla żydowskich dzieci i młodzieży pierwszym krokiem na drodze prowadzącej z tradycyjnego, zamkniętego szkolnictwa do świeckiego szkolnictwa koedukacyjnego. Pamiętam doskonale jak siedzący koło siebie chłopcy i dziewczęta spoglądali na siebie nawzajem, z zaciekawieniem i rumieńcem wstydu na twarzach. Po zakończeniu zajęć w szkole, w południe, wracałem do chederu, gdzie uczyłem się do wieczora. I było mi z tym bardzo ciężko. Cheder przestał całkowicie mnie interesować i nic nie pomogła presja ze strony rodziców, którzy chcieli, bym za wszelką cenę odebrał tradycyjne wychowanie żydowskie. Ja ze swej strony robiłem wszystko, co w mej mocy, by pogodzić jakoś te dwie tendencje. Nie chciałem bowiem ugodzić w uczucia rodziców. Ale szkoła świecka była mi bliższa i spełniała wszystkie moje potrzeby.
Istnienie szkoły żydowskiej w Różanie było konieczne w świetle sytuacji demograficznej w miasteczku. Obok szkoły żydowskiej działała szkoła polska, do której chodziły dzieci nie tylko z Różana, ale także z okolicznych wsi. Obie szkoły działały równolegle, bez konfliktów. Ale z nasileniem się tendencji antysemickich, również w tej dziedzinie zaczęto dokuczać Żydom. Wydany został nakaz nauczania w języku polskim również w chederach, by wpoić kulturę polską także religijnym dzieciom, które nie uczęszczały do szkoły świeckiej. Było to posunięcie podyktowane nakazem obowiązkowego uczęszczania do szkoły i, prawdę mówiąc, nie było przeciw niemu zbyt ostrych protestów.
Ale na tym się nie skończyło. Antysemici nie byli zadowoleni z istnienia autonomicznej powszechnej szkoły żydowskiej. Ogłoszony został przepis nakazujący przeniesienie uczniów dwóch najwyższych klas - szóstej i siódmej - do szkoły polskiej. Wyłonił się problem zajęć szkolnych w sobotę, bo żadne żydowskie dziecko nie dopuszczało do siebie nawet myśl o czymś takim. Zawrzało wśród nas i postanowiliśmy ogłosić strajk uczniowski. Zaczęła się walka z władzami miejskimi i delegacja rodziców udała się do władz powiatowych, by przedłożyć im prośbę o pozostawienie starszych klas w szkole żydowskiej. Lecz delegacja ta niczego nie wskórała. Pamiętam mego ojca, który był członkiem delegacji rodziców, jak po powrocie z Makowa dusiły go łzy. I musieliśmy pogodzić się z zarządzeniem władz. Uczyliśmy się tylko pięć dni w tygodniu, co nie było łatwe. Antysemityzm wśród uczniów i nauczycieli przybierał na sile z dnia na dzień. Nasz wychowawca, Pędziński, był wręcz wulgarny i dokuczał nam jawnie prowokującymi, antysemickimi pytaniami. Koledzy z klasy przypominają mi do dnia dzisiejszego dyskusję, do której doszło między nim a mną, dotyczącą sytuacji Żydów polskich w świetle antysemickiej polityki gospodarczej Grabskiego. Pod koniec tej dyskusji, gdy już nie był w stanie znaleźć odpowiedzi na moje wywody o złej sytuacji Żydów w Polsce, krzyknął na mnie ze złością: ,,Milcz! Jesteś skomunizowany!". Zamilkłem oczywiście, ale zostałem wezwany na rozmowę wyjaśniającą do kierownika szkoły, Zyblewskiego, w obecności księdza. Wezwano też mojego ojca, by powiadomić go, jak niesfornego ma syna. Incydent ten wywołał wielką burzę w życiu mojej klasy i w moim życiu, a miałem wtedy wszystkiego 13 lat. Dał mi wiele do myślenia, zacząłem rozumieć, co może wydarzyć się w przyszłości, a to skłoniło mnie już wtedy do poważnego zastanowienia się nad swym przyszłym życiem.
Moja klasa, pierwszy rok w polskiej szkole, była jeszcze zżytą klasą żydowską. Rok później, w siódmej klasie, byliśmy już klasą mieszaną i nasze życie stało się trudniejsze. Zajęcia były tak ułożone, że najpoważniejsze przedmioty zaplanowane były specjalnie na sobotę, żeby nam utrudnić sytuację. Lekcja religii odbywały się oddzielnie. Kłótnie i starcia z polskimi dziećmi, naszymi klasowymi kolegami, były na porządku dziennym. Skarżyliśmy się, walczyliśmy, ale nic nie pomagało i sytuacja ta trwała do końca roku szkolnego. Tylko lekcje ,,religii", a właściwie historii Żydów, prowadzone przez Arie Buchnera, były promieniem światła w naszym życiu w polskiej szkole.
W zaistniałej sytuacji, żydowska szkoła w budynkach rodziny Segal liczyła tylko pięć klas. Z czasem, gdy dyrektor szkoły, Żyd nazwiskiem Ring oskarżony został o działalność komunistyczną, nowym dyrektorem został Polak i szkoła zatraciła całkowicie swą niepodległość.
Haszomer Hacair w Różanie
Organizacja Haszomer Hacair, która weszła między mury szkolne, pokazała młodzieży żydowskiej drogi prowadzące ku lepszej przyszłości. Syjonistyczna idea rozwiązania coraz poważniej komplikującego się problemu żydowskiego wciągnęła nas i nadała nowy sens naszemu życiu. Ziarno posiane przez organizację trafiło na podatny grunt i obficie zaowocowało.
Młodzież szkolna założyła komórki organizacyjne, w których działali chłopcy i dziewczęta razem. Pociągnęła nas panująca w organizacji wesoła, czasami wręcz figlarna atmosfera, podobały nam się szare bluzy i wzorowane na skautowskich chusty, a także oznaki poszczególnych stopni w organizacji i organizacyjne hasło: ,,Bądź silny i odważny!". Wszystko to budziło naszą ciekawość. Całym sercem pragnąłem zostać jednym z nich, utożsamiałem się z nimi w pełni, ale bałem się reakcji domu i nie byłem pewny, czy podołam sprostać tylu obowiązkom - w szkole, w chederze i w organizacji. Zazdrościłem kolegom, którzy już w tym wieku mięli swobodę dokonywania wyboru. W moim domu obowiązywał absolutny zakaz działalności w organizacji. Ale pragnienie przynależności do tej społeczności było tak silne, że postanowiłem przyłączyć się do zawiązującej się właśnie grupy. W okresie tym ,,gniazdo" organizacji Haszomer Hacair było już całkowicie zorganizowane. Pamiętam, że moim pierwszym instruktorem był Dawid Obłodzyner (który wyemigrował z czasem do USA). Zbiórki odbywały się na ogół na łonie natury, a zimą - w jego mieszkaniu. Nasza grupa nosiła nazwę ,,Beniamin". Z kolegów z tej grupy pamiętam Altera Rozenfelda, Cwi Sieluńczyka, Zeewa Kwartowicza, Icchaka Grudę, Jakuba (Jukla) Najmana, Zeewa Sapirsztajna i jeszcze dwóch czy trzech chłopców, którzy byli z nami przez pewien tylko okres i zginęli w czasie wojny. Warto tu powiedzieć kilka słów o warunkach, w jakich organizacja Haszomer Hacair zaczęła działać w Różanie. Nie było wówczas w miasteczku żadnych instytucji kulturalnych, nawet kina nie było. Elektryczność dotarła do nas dopiero w połowie lat 20., oświetlając zakłady Bekera oraz kilka sąsiadujących z nimi domów. Życie kulturalne w miasteczku koncentrowało się w lokalach partyjnych i ograniczało się do amatorskich przedstawień i koncertów oraz odczytów wygłaszanych przez zapraszanych spoza Różana gości. Wszystko to nie dawało jednak odpowiedzi na potrzeby młodzieży.
Panująca w Polsce formalna demokracja oraz trudne położenie polskich Żydów w owym czasie tworzyły podatny grunt dla politycznego i społecznego rozwoju żydowskiej społeczności, a szczególnie młodzieży. Mnogość partii i organizacji młodzieżowych nie ominęła i naszego miasteczka. Polityczną ,,strawę" czerpaliśmy z gazet i czasopism w języku żydowskim oraz książek w miejscowej czytelni. Na tle podupadającej i pogrążonej w nieustannym kryzysie gospodarki Polski przybierały na sile tendencje antysemickie. Młodzież żydowska czuła, że grunt pali się pod nogami i szukała rozwiązań na przyszłość. Rosła świadomość narodowa. Idea syjonizmu proponowała najbardziej realne rozwiązanie problemów żydowskich, a Organizacja Syjonistyczna zdobywała coraz większe poparcie, jako że stawała w obronie praw Żydów w ówczesnej Polsce. Syjonistyczna i pionierska organizacja Haszomer Hacair trafiła do serc młodzieży. Głoszone przez nią idee odrodzenia narodowego i pionierskiej jego realizacji w Palestynie zdobyło jej wielu zwolenników w Różanie, gdzie działała do wybuchu II wojny światowej. Jej wychowankowie podzieleni byli na grupy wiekowe. Zajęcia w ramach organizacji były bardzo urozmaicone. Wychowanie w duchu skautowskim dawało nam poczucie pełnej wolności. Obejmowało m.in. musztrę, marsze, a także gry i zabawy na łonie natury, wieczorki towarzyskie, długie piesze wycieczki, wakacje spędzane na okręgowych koloniach (my należeliśmy do okręgu Mława) oraz wizyty i spotkania z wychowankami organizacji w pobliskich miasteczkach.
W ramach działalności kulturalnej sięgano przede wszystkim po materiały dotyczące Palestyny i syjonizmu. Odbywały się odczyty i pogadanki o dziejach organizacji Haszomer; wychowankowie słuchali porywających swą prostotą opowieści o bohaterach; czytali wspólnie literaturę piękną i materiały dotyczące aktualnej sytuacji, a następnie omawiali je i dyskutowali nad nimi. Ponieważ nie było w miasteczku szkoły średniej, działalność kulturalna organizacji, zachęcała do czytania i była bazą dla samo dokształcania się młodzieży.
Rozkwit organizacji w Różanie nastąpił z oddaniem do jej dyspozycji dużej sali w domu Buchnerów. Była to przestronna i jedna z najpiękniejszych sal w miasteczku. Okna jej wychodziły na plac targowy, czyli - centrum miasteczka. Ozdobiliśmy jej ściany hasłami i rysunkami pokazującymi nasze życie. Plan zajęć poszczególnych grup wywieszony był na tablicach informacyjnych. Nasza sala tętniła życiem i radością młodości. W piątki wieczorem, w soboty i święta rozlegały się w niej dźwięki pieśni organizacyjnych i tańczącej przez nas ognistej hory. Słychać je było w całym miasteczku i przyciągały młodzież do organizacji. Był to swoisty bunt przeciw żydowskiej rzeczywistości w miasteczku, co czasami wywoływało złość sąsiadów, również nie-Żydów, którzy narzekali na ,,żydowską chucpę", ale w końcu wszyscy się z tym pogodzili.
Siedziba organizacji stała się przyciągającym wielu ośrodkiem społecznym i kulturalnym. Tam prowadziliśmy naszą - stosunkowo dużą - bibliotekę. Stała ona otworem przez wszystkimi, dbaliśmy o to, by znajdowały się w niej dobre książki. Przyciągała, więc masowo młodzież, która szukała wiedzy i wykształcenia.
Haszomer Hacair w naszym miasteczku był organizacją głównie młodzieży uczącej się, ale należała do niej młodzież pracująca, a także młodzi ludzie, którzy nie mieli żadnego zajęcia. Była to organizacja podbijająca serca młodzieży w Różanie, wzbogacała ją duchowo i ideowo i z czasem stała się ośrodkiem społecznego i kulturalnego życia. Z upływem czasu zaczęły wypływać na powierzchnię problemy starszych wiekiem wychowanków organizacji. Ich pragnienia były znane: chcieli produktywizacji i przygotowania ich do emigracji do Palestyny. Emigracja do Palestyny była marzeniem i ideałem nas wszystkich. Przygotowania do emigracji jednoczyły starszych wychowanków i mobilizowały do uczestnictwa we wszystkich dziedzinach działalności organizacji. Wokół siedziby Haszomer Hacar w Różanie koncentrowała się działalność innych syjonistycznych ugrupowań i organizacji, jak Hechaluc, fundusze narodowe itp. Co prawda na czele przedstawicielstwa funduszu Keren Kajemet w Różanie stał Mosze-Aharon Prizant z Ogólnych Syjonistów, ale zaliczał się on do nielicznych wyjątków. Ośrodkiem działalności syjonistycznej w Różanie była siedziba Haszomer Hacair.
Jak już wspomniałem, starsi wychowankowie organizacji koncentrowali się na działalności związanej z emigracją do Palestyny. Miało to bezpośredni wpływ na liczebność organizacji. Gdy zwiększała się liczba emigrujących - rosła też liczba wychowanków organizacji, a gdy liczba emigrujących spadała - malała też liczba wychowanków. Gdy najstarsza grupa emigrowała, następowały zmiany w kierownictwie organizacji i okresy jej działalności nazywaliśmy nazwiskami stojących na jej czele: okres Ariego Buchnera, okres Chaima Perela itp.
Lata rozkwitu Haszomer Hacair w Różanie przypadały na okres błp. Ariego Buchnera, zdolnego nauczyciela i pedagoga, który był jednym z założycieli organizacji w naszym miasteczku i stał na jej czele przez długie lata, aż do emigracji do Palestyny. Zasłużył bez wątpienia na wdzięczność i szacunek nas wszystkich za to, co dla nas zrobił. Po emigracji Buchnera do Palestyny, jego miejsce zajął błp. Chaim Perel, absolwent Seminarium Nauczycielskiego. W jego okresie nie było mnie w Różanie, bo uczyłem się wówczas w Warszawie, ale pozostawałem związany z organizacją i bywałem w jej siedzibie ilekroć przyjeżdżałem do domu, na święta lub wakacje.
Okres ten charakteryzował się także walką o pozycję organizacji w miasteczku. Dokuczała nam konkurencja. Pewnego razu ukradziono nam sztandar, a było to na krótko przed świętem Lag b`Omer (święto zaznaczane licznymi ogniskami, przy których świętujący śpiewają i tańczą) i w ciągu kilku dni musieliśmy zrobić nowy sztandar, bo jak święto mogło obyć się bez sztandaru ? Innym razem skradziono nam bibliotekę, którą potem znaleźliśmy w dole z ziemniakami. I takie ,,wojny" prowadziliśmy.
I oto nadszedł nowy okres - masowy wyjazd na pionierskie przeszkolenie. Ja też posłuchałem organizacyjnego wezwania i przerwałem naukę. Po emigracji Chaima Perela do Palestyny, jego miejsce zajął Icchak Sendorowicz. W okresie tym odnotowano spadek liczby emigrujących. Szkolenie przeciągało się i mniej cierpliwi zaczęli szukać innego wyjścia. Organizacja w Różanie zaczęła się kurczyć. Rozczarowani ograniczeniem możliwości emigracji odchodzili z organizacji. W zaistniałej sytuacji wezwano mnie do Różana, bym wraz z Sendorowiczem stanął na czele Haszomer Hacair w naszym miasteczku. Pracowaliśmy razem przez dłuższy czas, walcząc z duchem desperacji, który zawładnął wychowankami.
Z rozpoczęciem nielegalnej emigracji do Palestyny, sytuacja w naszej organizacji zaczęła się poprawiać, zaczęła rosnąć liczba wychowanków, do tego stopnia, że zabrakło nam instruktorów. Główny nacisk kładliśmy na pracę z grupą najstarszych wychowanków, by przygotować nowe kadry. Próbowaliśmy nawet zorganizować własne kolonie letnie, bo kolonie okręgowe zostały odwołane ze względu na przybierający na sile antysemityzm. Przypominam sobie zorganizowane we wsi w pobliżu Różana ostatnie kolonie, które o mało nie zakończyły się tragedią. W nocy usłyszeliśmy, że chłopi zamierzają na nas napaść i postanowiliśmy opuścić wieś wczesnym rankiem, po wyjściu chłopów do pracy na polu, bo do ,,obrony" - o ironio - mieliśmy tylko pistolet-zabawkę. Opuściliśmy wieś w samą porę i uniknęliśmy pewnego nieszczęścia.
Po emigracji Sendorowicza do Palestyny kierowałem organizacją sam. Przyłączyłem do siebie Szabtaja Kaca, by przygotować go do przejęcia po mnie tego zadania. Był to okres trudny i ciekawy jednocześnie. Dawno już straciliśmy swą salę w centrum miasteczka i wynajęliśmy inną, u Rajsztika, przy ulicy Halera. Liczba wychowanków zaczęła przypominać dawne, lepsze czasy. Organizowaliśmy udane występy i imprezy. W jednej z nich brał udział Szajke Wajner z krajowego kierownictwa organizacji. Wystawialiśmy wówczas ,,Pociąg" Abrahama Szlońskiego, na tle zaimprowizowanych dekoracji papierowych.
Pamiętam ostatni apel, w święto Pesach 1939 roku, na który stawiło się blisko 150 wychowanków. Ale byłem przygnębiony. Czułem, że zbliża się koniec. Nie mieliśmy nowych instruktorów, którzy mogliby kontynuować działalność organizacji. Jesienią tego roku wybuchła wojna i wszystko się urwało.
Pożegnanie z miasteczkiem
Maj 1939 roku. Był zwykły piątek, dzień targowy. Wychodziłem z Magistratu, gdzie załatwiałem kilka spraw związanych z emigracją do Palestyny. W pobliżu słychać było nastawione na cały regulator radio, co przyciągało powszechną uwagę. Żydzi i Polacy słuchali razem. Przemawiał minister spraw zagranicznych Polski, Józef Bek. Mówił o niemieckich roszczeniach do korytarza gdańskiego. Napięcie międzynarodowe sięgało szczytu. Minister oświadczył, że polska stawi opór wszelkim próbom inwazji nazistowskiej. Słowa te wywołały entuzjazm wśród Polaków. Byłem zmartwiony, czułem, że grunt mi się pali pod nogami. Odszedłem. Na murach domów widziałem odezwy endeków: ,,Nie kupuj u Żyda", a obok antysemickie karykatury porozlepiane przez władze miejskie i policję. Czułem, że zbliża się wielka burza. Co czeka Żydów ?
Szedłem jak lunatyk. Gdy dotarłem do domu wyczekiwałem listonosza, oczekując na ostatnie rozporządzenia dotyczące wyjazdu grupy nielegalnych emigrantów do Warszawy. Wyczuwało się zbliżającą się wojnę. Wybuch wojny był sprawą dni, najwyżej tygodni. Polacy zaczęli przygotowania do wojny. Ogłoszono pożyczkę państwową na cele obronne. I apelowano do Żydów, by wypełnili swą ,,patriotyczną powinność" - do tych samych Żydów, którzy byli ofiarą szantażu i bojkotu. Żydzi znaleźli się między młotem a kowadłem. Tracili źródła utrzymania na skutek zorganizowanego bojkotu gospodarczego. A do tego narażeni byli na akty fizycznej przemocy. Młodzież żydowska zamykała się w domach, spacery szosą pułtuską były coraz krótsze. Niebezpieczeństwo czyhało za każdym rogiem. Wieczorem młodzi Żydzi spacerowali jedynie po Rynku. Od czasu do czasu wieczorną ciszę przeszywał krzyk bitego lub ściganego Żyda. W takie wieczory cała moja rodzina stała przy oknie, wyczekując mego powrotu. I kamień spadał z serca, gdy widzieli mnie całego i zdrowego. Z wszelkiego zorganizowanego życia żydowskiego w miasteczku pozostała jedynie działalność organizacji młodzieżowych, z Haszomer Kacair na czele. Przygotowywaliśmy się do ewentualnej emigracji do Palestyny. Nie wiedzieliśmy jednak kiedy nadejdzie ten upragniony dzień. Były trudności, z powodu których przesuwano wciąż termin wyjazdu, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc.
Taka sytuacja panowała w naszym miasteczku i taka była sytuacja Żydów w całej Polsce. Antysemityzm, bojkot gospodarczy, groźba wojny z hitlerowskimi Niemcami, zamknięcie bram Palestyny przez emigracją. Pełna desperacja, brak wszelkiej nadziei. A my, młodzi, szukaliśmy jutra. Chcieliśmy wyrwać się z tej ponurej rzeczywistości. Po latach wyczekiwania na emigrację chcieliśmy uciekać, za wszelką cenę. Rozpoczęcie nielegalnej emigracji było jedynym promieniem światła w naszym ponurym życiu. Ci, którym udało się wyemigrować, byli szczęśliwi. I ja też byłem wśród nich. Wyczekiwany list wreszcie nadszedł, a w nim zawiadomienie o terminie wyjazdu. Koledzy, którzy mieli jechać razem ze mną dostali też wiadomość o punkcie, w którym mieli stawić się w Warszawie. Ja takiego zawiadomienia nie dostałem, więc moja sytuacja była niejasna. Mimo to postanowiłem wyjechać wraz z nimi do Warszawy. Na spotkaniu z przedstawicielami kierownictwa organizacji powiedziano mi, że mam wyjechać dopiero z następnym transportem. Postanowiłem nie wracać do Różana i zostać w Warszawie. Poradzono mi, żebym zaczekał do następnego dnia - może nie zgłosi się ktoś z mających wyjechać w tym transporcie. Nazajutrz stawiłem się na miejscu i rzeczywiście okazało się, że dwie osoby odwołały wyjazd, w związku z czym zwolniło się miejsce dla mnie. Poszczęściło mi się. Pozostało mi jeszcze do załatwienia zwolnienie z wojska i w tym celu musiałem udać się do Pułtuska. Miałem tylko 48 godzin do opuszczenia Polski. Pojechałem więc do Pułtuska i - po męczącej podróży - zwróciłem się natychmiast do biura wojskowego. Przyjął mnie polski oficer, inwalida bez ręki. Rozmawiał ze mną o przyczynach mego wyjazdu. Nie chciałem powiedzieć mu prawdy i twierdziłem, że wyjeżdżam turystycznie. Próbował przekonać mnie, bym nie wyjeżdżał, mówił, że Polska jest w trudnej sytuacji i potrzebuje Żydów. W końcu poprosił mnie, bym obiecał, że po ,,wycieczce" wrócę do Polski. Cóż mogłem zrobić ? ,,Oczywiście, że wrócę" - odpowiedziałem. Najważniejsze było, żebym dostał zezwolenie na wyjazd i mógł jak najszybciej wyjechać. Oficer skrócił biurokratyczną procedurę i już po godzinie miałem w ręku zezwolenie. Pożegnał się ze mną serdecznie i życzył mi udanej podróży.
Miałem kilka wolnych godzin - od popołudnia do nazajutrz rano. Do Różana było tylko 31 km, więc - po długim namyśle - postanowiłem pojechać tam ostatni raz przed wyjazdem z Polski. Był to dzień jarmarku w Różanie. Na ulicach panował zgiełk i wrzawa. A na murach domów, w pobliżu żydowskich sklepów, i na słupach elektrycznych powiewały świeże antysemickie plakaty nawołujące do bojkotu. Napotkani przez mnie Żydzi byli zaskoczeni i dopytywali się, co się stało. Moja rodzina też była zaskoczona mym przyjazdem. Opowiedziałem im o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie dwa dni. Powspominaliśmy trochę. Patrzyłem na swych bliskich i dławiły mnie łzy. Czułem, że nigdy więcej ich nie zobaczę.
Autobus (państwowy) przejeżdżał przez Różan po południu. Postanowiłem pojechać nim nie czekając do rana. Gdy przyszedłem na przystanek, czekała na mnie wzruszająca niespodzianka. Wydawało mi się, że tylko nieliczni widzieli mnie, gdy przyjechałem do miasteczka. Ale na przystanek przyszło wielu: koledzy z organizacji, znajomi i nieznajomi. Przyszli pożegnać się ze mną, przekazać pozdrowienia dla swoich bliskich, a także po to, by popatrzeć na syna miasteczka, który opuszcza je na zawsze. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, jak wiadomość o moim przyjeździe rozeszła się po miasteczku, mimo odbywającego się właśnie jarmarku. Ale tej chwili nigdy nie zapomnę.
Gdy wsiadłem już do autobusu i spojrzałem na tak wielu, którzy przyszli na przystanek po to, by odprowadzić jednego z synów Różana, który wyjeżdżał do Palestyny, łza spłynęła mi po twarzy. Łza bólu i radości jednocześnie.
Kochałem cię, Różanie, kochałem bardzo.